Wtorek: muzyka. Środa: film i poezja. Czwartek: proza. Bruno Schulz. Festiwal pokazuje wszystkie kolory sztuki! Motywem przewodnim spotkań okazuje się… prawda.
Bohaterami dziewiątego już dnia festiwalu byli prozaicy. Maciej Hen, „emigrant wewnętrzny” (jak każdy pisarz), na dwie godziny stał się przewodnikiem po meandrach losu dwóch emigrantek: Wioletty Grzegorzewskiej i Magdaleny Parys. Opowieści o wątkach autobiograficznych w ich powieściach, przede wszystkim „Gugułach” Grzegorzewskiej i „Białej Rice” Parys, stały się pretekstem do rozważań o prawdzie, jej różnych odsłonach, ale też, jak ładnie ujął to prowadzący, o figlach pamięci. Bo prawda dla każdego jest nieco inna. Co zresztą świetnie pokazuje przykład „słowa na Ż”, które wróciło i na tym spotkaniu. Magdalena Parys przyznała, że w latach osiemdziesiątych, kiedy chodziła do szkoły w Szczecinie, popularne w jej kręgach było „snobowanie na Żyda”, każdy chciał nim być. Tymczasem Wioletta Grzegorzewska – pisarka z tego samego pokolenia, zaledwie trzy lata młodsza, ale wychowana na wsi – przyznała, że w jej okolicach żydowskie pochodzenie było w tym samym czasie po prostu niebezpieczne.
Kiedy przy jednym stoliku zebrało się trzech pisarzy, nie mogło zabraknąć rozważań o samym pisarstwie, po części będącym odbiciem własnych doświadczeń, ale zawsze przepuszczanych przez jakiś filtr. Autorki porównały tworzenie książek do konstruowania „Truman show”, które czasami „nie wychodzi” i pojawiają się w nim prześwity rzeczywistego świata. Swoiste ziarna prawdy, można by rzec, nawiązując do bohatera drugiego czwartkowego spotkania podczas Bruno Schulz. Festiwal.
A był nim Zygmunt Miłoszewski. Spotkanie poprowadzone przez Irka Grina w ramach cyklu „Trzy czwarte. Rozmowy o literaturze” stało się swego rodzaju podsumowaniem twórczości pisarza. I choć ten odgrażał się, że ma zamiar dokonać na prowadzącym zemsty „za wszystkie lata upokorzeń na Międzynarodowym Festiwalu Kryminału”, plan spalił na panewce. Przygnieciony gradem pytań (między innymi o to, dlaczego najpierw napisał horror, a później przerzucił się na kryminał, o ekranizacje swoich powieści i o wątki polityczne w „Gniewie”), Zygmunt Miłoszewski objawił się w końcu publiczności jako człowiek, który konsekwentnie odbija się od worka złotych monet. A dokładnie: jego braku. Bo choć pisać zaczął dlatego, że chciał był sławny i bogaty, nic z tego nie wyszło. O czym najdobitniej świadczy fakt, że po publikacji pierwszej książki był… winny osiemset złotych swojemu wydawcy.
Dużą część prowadzonego w żartobliwej konwencji – co nie znaczy, że pozbawionego poważnych refleksji – spotkania Zygmunt Miłoszewski spędził, tłumacząc się, dlaczego już nie chce pisać kryminałów. I nawet odpowiedź, że nie może znieść tego smutnego dziada, który snuje się po deszczowych miastach i prowadzi gorzkie rozważania (mowa rzecz jasna o głównym bohaterze kryminalnej trylogii Miłoszewskiego, Teodorze Szackim), nie przekonała widowni. Choć autor „Uwikłania” wyznał, że jego pisarskie sumienie jest czyste (nie dlatego, że nieużywane – napisał przecież i horror, i sensację, i kryminał, a fakt, że nie tworzy już tego ostatniego gatunku, nie oznacza, że przestał się jako pisarz starać), nastroje publiczności złagodziła nieco dopiero opowieść o najnowszej książce Miłoszewskiego, która ukaże się na początku listopada. „Jak zawsze”, według autora „komedia narodowo-romantyczna”, to opowieść o związku, który dostaje drugą szansę, i narodzie, który dostaje drugą szansę. Wszystko wskazuje na to, że Miłoszewski – powtórzmy za Irkiem Grinem – nie będzie ani polskim Kingiem, ani polskim Brownem, ani polskim Mankellem. Będzie polskim Miłoszewskim. Czego jemu i sobie życzymy!
Ewa Dąbrowska