Relacja z piątego dnia Bruno Schulz. Festiwal 2019

Motywem przewodnim ósmej edycji Bruno Schulz. Festiwal są elity – i bardzo silnie wybrzmiało to podczas czwartkowych spotkań.

Inspirację dla pierwszego wydarzenia stanowiła książka Rafała Księżyka „Wywracanie kultury. O dandysach, hipsterach i mutantach”. Z autorem oraz z Olgą Drendą, dziennikarką i tłumaczką, laureatką nagrody Gdynia w kategorii esej, rozmawiała Marta Mizuro. Uczestnicy spotkania zastanawiali się, czy wywracanie kultury jest elitarne. Aby jednak móc odpowiedzieć na to pytanie, najpierw musieli rozstrzygnąć, czym tak naprawdę jest elita – przemocą czy rodzajem tożsamości? To z pewnością coś umownego, coś, co osiąga się za pomocą narzucenia, a elita intelektualna jest rodzajem bezkrwawej przemocy. Czy jednak obecnie elity nie należałoby przedefiniować? Czy nie powinno się jej bronić, jako czegoś, co być może się kończy?

pfl_7006

Wróćmy jednak do wywracania kultury, w  której wszystko już było. Właśnie ten efekt „wszystkojużbyłości” sprawia, że obojętniejemy na ekstrawagancje. Czy więc funkcjonują one jeszcze w naszym świecie? Dandys, hipster, mutant – to role z założenia ekstrawaganckie. Ale czy antyelitarne? Czy deklaracja „bycia poza” nie jest aby deklaracją quasi-elitarną? Dandys miał czerpać siłę do kontestacji elit z narzucanych sobie twardych reguł; ale kontestując je, poszerzał też własną odrębność, poszukiwał zasady porządkującej życie, chaos, w jakim funkcjonuje każdy człowiek. Trzeba jednak dodać, ze duch czasu zmienia się szybko i niektóre idee postrzegane jako normalne nagle zaczynają być wywrotowe – i na odwrót, wiele wywrotowych idei wsadzono w bezpieczne mundurki. Dlatego egalitaryzm można traktować w sposób wyższościowy, co Olga Drenda dostrzega w debacie internetowej, a śladów elitaryzmu można doszukiwać się w zachowaniach, które nazwalibyśmy zwyczajnymi.

Drugie czwartkowe wydarzenie było bez wątpienia spotkaniem z elitą reportażu. Małgorzata Szejnert, której zawdzięczamy całe pokolenie młodych polskich reporterów, w rozmowie z Michałem Nogasiem skrupulatnie trzymała się tematu głównego festiwalu, przygotowując się bowiem do tego spotkania, zrozumiała, że wszystkie jej książki powstałe po roku 1990 dotyczą właśnie elit. Rozmowa stało się więc podróżą przez kolejne odsłony opowieści Małgorzaty Szejnert o elitach.

sz1

Na początek: Śród żywych duchów. Historia dramatu polskich bohaterów wojennych – między innymi rotmistrza Pileckiego i generała Fieldorfa „Nila” – skazanych na śmierć w Polsce Ludowej, to opowieść o nadejściu nowych elit. Komunistyczna władza starała się zatrzeć wszystkie ślady po dotychczasowych elitach, niszcząc ich teraźniejszość i przyszłość. Jednak po 1989 roku pamięć wróciła, a elity się odrodziły – nie udało się ich wymazać. Najlepiej obrazuje to fakt, że kiedy Szejnert zaczynała pracę nad książką, wędrowała ulicą Bieruta, a kiedy kończyła, była to już ulica Fieldorfa.

Czarny ogród jest z kolei opowieścią o elitarnej społeczności górniczej, dla której wybudowano katowickie dzielnice Giszowiec i Nikiszowiec. Kiedy w latach sześćdziesiątych XX wieku rozpoczęto ich wyburzanie, główny powód stanowiła właśnie chęć zniszczenia tej elity – ludzi, którzy dbają o porządek pracy i nie zgadzają się na ówczesne zmiany w górnictwie – przez „nową elitę”, która chciała zapanować nad środowiskiem górniczym.

pfl_7128

Potem przyszła kolej na… wyspy. Wyspa klucz – opowieść o „bramie do Ameryki”, wyspie Ellis, na której decydowano, czy imigranci mogą wejść na terytorium Stanów Zjednoczonych – jest opowieścią powstawaniu nowej elity. Dom żółwia – historia wyspy Zanzibar, którą najpierw zarządzali Brytyjczycy, potem Arabowie, wreszcie czarni mieszkańcy – to potrójna opowieść o wymianie elit i wojnie między nimi. Wreszcie Wyspa węży – rzecz o zaginięciu wujka Małgorzaty Szejnert – jest tak naprawdę opowieścią o walce polskich elit.

Ale czasami elitę trzeba sprowadzić z zagranicy. I o tym właśnie rozmawiali uczestnicy ostatniego czwartkowego spotkania, tłumacze. Małgorzata Łukasiewicz i Marek Bieńczyk, a także prowadząca  spotkanie Magdalena Heydel „rzucają obce ziarno w polską glebę”; nie chcą jednak nazywać się elitą, raczej kręgiem profesjonalnym. Małgorzatę Łukasiewicz peszy zresztą pojęcie „elita”, bo w ciągu ostatniego ćwierćwiecza zrobiła się z niego obelga.

tl2

Czy przekładając na język polski teksty, tłumacze likwidują różnice, jak się powszechnie uważa, czy raczej – celebrują je? I co właściwie oznacza tłumaczenie dla podmiotowości tłumacza – pisanie siebie przez inny język? Pisanie kogoś innego? Codzienne doświadczenia translatorskie Magdaleny Łukasiewicz i Marka Bieńczyka zdecydowanie się różnią. Tłumaczka bardzo głęboko wnika w to, co znaczą słowa, zarówno kiedy czyta po niemiecku, jak i kiedy tłumaczy; „świdruje” języki, a każde słowo i każdy zestaw słów jest dla niej bosko wieloznaczny. Uważa jednak, że dla czytelnika nie ma znaczenia, czy książka została napisana po polsku, czy na taki język przetłumaczona – jeżeli obcowanie z literaturą ma być fajnym przeżyciem, to każda książka musi być czymś nowym, bez znaczenia, czy napisał ją Stasiuk, czy Kundera.

Marek Bieńczyk przyznał zaś, ze kiedy zaczyna tłumaczyć tekst, czuje się obco; ma wrażenie, że przychodzi do polszczyzny z zewnątrz, jako ktoś wydelegowany. W trakcie tłumaczenia narasta w nim więź z autorem – a równocześnie dystans wobec rodaków. Jest więc niczym zainfekowany obcością. Czy jednak obcość oznacza coś złego? Niekoniecznie: w kontekście tłumaczenia używamy tej kategorii w odniesieniu do pragnienia asymilacji; obcość jest w stosunkach z literaturą na porządku dziennym i może stanowić zaproszenie do czegoś pozytywnego.

tl1

Dyskusję wywołała przytoczona przez Magdalenę Heydel teza Jerzego Jarniewicza, który twierdził, że tłumacz powinien być odpowiedzialny nie tylko za to, jak tłumaczy, ale też za to, co tłumaczy. Czy więc faktycznie tłumacze mają dbać o to, żeby do języka trafiały tylko rzeczy, które są tego warte, czy nie jest to ich zadaniem? Małgorzata Łukasiewicz przyznała, że zdarza jej się podsuwać wydawnictwu coś według niej wartego przetłumaczenia, bo jako tłumaczka chce spędzać miesiące z tym, co interesuje ją jako czytelniczkę. Odpowiedzialność pozostaje jednak wciąż po stronie wydawcy, nie tłumacza.

Kończąc relację z czwartku na Bruno Schulz. Festiwal 2019, warto przytoczyć słowa, które padły na ostatnim spotkaniu: rzeczywistość jest wielojęzyczna i wymaga nieustannego przekładu. Jego próby podejmą z pewnością uczestnicy kolejnych festiwalowych spotkań.

Ewa Dąbrowska

fot. Max Pflegel