Menu ostatniego dnia Bruno Schulz. Festiwal było wystawne: spotkania z noblistką i laureatem Angelusa jako dania główne, do tego przystawka o języku elit i deser poetycki. Prawdziwa intelektualna uczta!
Ostatni dzień Bruno Schulz. Festiwal rozpoczęło tradycyjnie spotkanie z laureatem Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus. W tym roku nagroda trafiła w ręce bułgarskiego pisarza Georgiego Gospodinowa za powieść „Fizyka smutku”. Spotkanie z nim i tłumaczką Magdaleną Pytlak poprowadził profesor Piotr Śliwiński, jeden z jurorów nagrody, który ujawnił, że jury długo dyskutowało nad wyborem, bo cała nominowana siódemka reprezentuje bardzo wysoki poziom. „Fizyka smutku” jest więc najświetniejsza spośród świetnych.
Zaczęło się jednak od krótkiego przedstawienia bohatera. Georgi Gospodinow to postać w Bułgarii bardzo dobrze znana: pisarz, poeta, literaturoznawca i profesor, który debiutował książką poetycką w 1992 roku. I właściwie cały czas jest rozpięty między kilkoma rzeczywistościami: prozą i poezją, literaturą i akademią, Bułgarią i światem. Sam jednak przyznał, że bardziej czuje się poetą niż prozaikiem, dlatego próbuje przemycać poezję pod przykrywką powieści (bo tej pierwszej wydawcy nie lubią). Niezależnie jednak od rodzaju, literatura jest rodzajem świeckiej magii, a jej częstym tematem jest koniec świata. Gospodinow postrzega go nie jako apokalipsę, a coś osobistego, co może przytrafić się każdemu, każdego dnia. Nie mogło podczas tej rozmowy zabraknąć pytania o smutek, obecny przecież w tytule nagrodzonej książki. Smutek to coś, o czym trudno mówić – ale trzeba, bo literatura musi budzić empatię. A kiedy się mieszka w najsmutniejszym kraju świata, potrzeba tyle samo ironii, co smutku, by zachować siebie.
Mogliśmy również posłuchać nieco o doświadczeniach Magdaleny Pytlak nie tylko z tłumaczeniem „Fizyki smutku” (tekst nie sprawiał jej trudności, wręcz się z nim zrosła), lecz także z literaturą bułgarską w ogóle. Najistotniejsza wydaje się jej konstatacja, że powieść Gospodinowa przebija dach wybudowany przez świat nad bułgarską literaturą – nie jest to jednak dach szklany, a ze złotych piasków.
Potem przenieśliśmy się do Oratorium Marianum, gdzie Katarzyna Kłosińska i Michał Rusinek pokazywali język. Oczywiście nie dosłownie: dwoje gości, zawodowo zajmujących się językiem z perspektywy językoznawczej i retorycznej, opowiadało o języku władz w latach 2015-2019, stanowiącym temat ich książki „Dobra zmiana”, która ma się ukazać w grudniu. Podtytuł „czyli jak się rządzi światem za pomocą słów” ujawnia intencję autorów: chcą pokazać, jak słowami konstruuje się rzeczywistość. Podczas spotkania opowiedzieli więc nieco o filarach słownych języka od czterech lat obecnego w polskim życiu politycznym: antytezie („totalna opozycja”, „targowica”), retoryce godnościowej (słowa mają odzyskiwać godność, która została kiedyś odebrana), tworzeniu mitów (żołnierze wyklęci, Smoleńsk), retoryce oblężonej twierdzy, retoryce jedności (obecnie język nie zakłada różnorodności, tylko wyraźny podział) i retoryce synekdochy („atak na PiS to atak na Polskę”). Kreacja i zawłaszczanie za pomocą słów są więc bardzo wyraźne.
Spotkanie w zastępstwie Irka Grina poprowadził dyrektor festiwalu Marcin Baran, który skrupulatnie odnotowywał odpowiedzi gości na swoje pytania. A że owymi gośćmi byli specjaliści od słów, ich błyskotliwe wypowiedzi budziły żywe zainteresowanie publiczności (od strony formalnej, bo od strony treściowej raczej grozę). Dlatego z niecierpliwością czekamy na „Dobrą zmianę” – licząc, że te swoiste „fotografie języka” pozwolą zobaczyć język, o którego istnieniu często zapominamy.
Kolejne wydarzenie zmieniło formułę ze względu na nowe okoliczności. Mowa, rzecz jasna, o spotkaniu z Olgą Tokarczuk, zaplanowanym na długo przed tym, zanim pisarka dostała Nagrodę Nobla. Miało to być może nie kameralne, ale z pewnością spokojne spotkanie autorskie w Oratorium Marianum, tymczasem stało się „największym spotkaniem autorskim na świecie”, jak stwierdził Irek Grin. Ale pierwsze w Polsce publiczne spotkanie po otrzymaniu nagrody nie mogło nie nabrać oficjalnych ram, tym bardziej we Wrocławiu, którego Olga Tokarczuk jest honorową obywatelką. Zanim więc prowadząca Katarzyna Kantner przepytała pisarkę ze zmyślenia i prawdy, tak jak pierwotnie planowała, na scenę Narodowego Forum Muzyki, gdzie przeniesiono wydarzenie, wkroczyli dyrektor generalny Bruno Schulz. Festiwal Irek Grin, prezydent Wrocławia Jacek Sutryk, który słusznie zauważył, że Wrocław ma szczęście do ludzi-drogowskazów, i Michał Rusinek, który zastanawiał się, czy nie przywieźć… podania o pracę. W końcu przez piętnaście lat pracował dla noblistki! Ale żarty na bok: długoletni sekretarz Wisławy Szymborskiej postanowił przekazać noblistce coś od noblistki – podarował jej rzeźbę kota pilnującego książek, znajdującą się dotychczas w mieszkaniu poetki.
Choć prowadząca chciała rozmawiać z pisarką o jej książkach, nie dało się całkowicie odejść od tematu Nagrody Nobla. Olga Tokarczuk musiała więc opowiedzieć, jak dowiedziała się o otrzymaniu nagrody. Gdzieś na środku niemieckiej autostrady odebrała telefon ze Szwecji. Jechała akurat na spotkanie autorskie do niemieckiego miasteczka Bielefeld, a kiedy już tam dotarła, na miejscu przywitał ją tłum dziennikarzy. Ludzie z lokalnej biblioteki, gdzie miało się odbyć spotkanie, cudownie się nią zaopiekowali. To doświadczenie po raz kolejny pokazało jej, że literatura otwiera drzwi i niweluje różnice, łączy świat, pozwalając ludziom przeżyć te same doświadczenia, mimo że pochodzą z różnych kręgów językowych. Na razie pisarka oswaja się z myślą o nagrodzie, ale cieszy się, że dostała ją w wieku, kiedy jeszcze może porządzić. Nie ma jednak zamiaru „być autorytetem” w sposób inny niż pisanie. Nie bez przyczyny wybrała ten głęboki, skomplikowany sposób komunikacji z ludźmi: wierzy, że literatura ma największą siłę wyrazu, może jednoczyć ludzi przy zachowaniu ich różnorodności, może w subtelny sposób prowokować czytelnika. A pisanie – by powrócić na chwilę do tematu zmyślenia i prawdy – kreuje taką warstwę rzeczywistości, która nie jest ani prawdą, ani fałszem.
Spotkanie z Olgą Tokarczuk – podobnie zresztą jak cały festiwal Brunona Schulza – pokazało, że literatura łączy ludzi. A tłum witający pisarkę owacją na stojąco i kilkaset osób zebranych na placu Wolności, by oglądać transmisję wydarzenia na telebimie, tylko to potwierdziły.
Wszystko, co dobre, ma swój koniec. Festiwal zakończyło spotkanie „3, a właściwie 4 poetów i niewiersze”. Przedstawiając zaproszonych gości, Marcin Baran przytoczył słowa Olgi Tokarczuk, która w dzieciństwie myślała, że poeci to ludzie, którzy nie mają czasu pisać prozy. Kłam temu twierdzeniu zadawali: Wojciech Bonowicz – poeta, autor biografii księdza Tischnera, wywiadów, książek dla dzieci, felietonista i edytor, Filip Zawada – poeta, kompozytor muzyki filmowej i teatralnej, fotograf i łucznik, oraz Zbigniew Machej – poeta, tłumacz i działacz kultury. Prowadzący Marcin Sendecki (również poeta) przyjął konwencję przesłuchania na komisji śledczej, goście musieli więc wyspowiadać się, jak to się stało, że postanowili napisać utwory prozatorskie i po co im to było. Przy czym trzeba zaznaczyć, że książki, o których mowa, to rzeczy całkiem odmienne: „Dziennik końca świata” Bonowicza to wysokogatunkowe felietony, „Antidotum noctis” Macheja jest prozą wieloimienną, w której znajdziemy między innymi przypowieści, krótkie teksty narracyjne i wspomnienia, natomiast „Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek” Zawady to rzecz „o dzieciach z sierocińca, ale w miarę śmieszna” (wedle słów samego autora).
Każdy z gości postanowił napisać swoją książkę z nieco innych powodów. U Zawady – który zgadza się z Różewiczem, że poezja umarła i musi zmienić kształt, żeby znowu funkcjonować – granica między prozą i poezją zaczęła się zacierać, a „Rozdeptałem czarnego kota…” jest tego rezultatem. Zbigniew Machej porównał pisanie książki do wrzucenia do morza butelki z listem. Nie wie, czy do kogokolwiek trafi – ale musiał ją napisać. Wojciech Bonowicz ustawił się natomiast w opozycji do nieco melancholijnych opowieści kolegów poetów: jego książka powstała jako celebracja życia i przyjaźni.
Warto też wspomnieć o niezwykle istotnym wątku uwolnienia poezji ze sztywnych ram. Fakt, że poezja ma tak niewielu odbiorców, wynika w dużej mierze ze zniechęcającego sposobu mówienia o niej. Tymczasem niemal każdy ma z nią jakieś doświadczenia – co potwierdzają spotkania Wojciecha Bonowicza z uczniami technikum elektrycznego i Filipa Zawady z piłkarzami Zagłębia Sosnowiec. Obu od porażki uchroniło nawiązanie do… hip-hopu.
Powtórzmy za Zbigniewem Machejem: są takie książki, które trzeba napisać. I są takie, które trzeba przeczytać. Z pewnością ósma edycja Bruno Schulz. Festiwal skłoni nas do sięgnięcia po kolejne lektury – pamiętajmy, że literatura łączy ludzi. I z tym przesłaniem kończymy ósmą edycję Bruno Schulz. Festiwal. Do zobaczenia za rok!
Ewa Dąbrowska